Wiesz… Chciałam siebie widzieć jako pełną radości kobietę.
Energiczną.
Spontaniczną.
Pełną życia.
Tymczasem, patrząc w lustro, przyglądam się sobie uważnie.
I widzę… Kogoś innego.
Melancholijnego.
Wyciszonego.
Zamyślonego.
Pełnego życia, ale inaczej.
Bez skoków w stanach euforii.
A w zadumie nad pięknem.
I dojrzewa we mnie myśl, że tak może właśnie jest.
Że pora pogodzić się i zaakceptować to, kim i jaka jestem.
Że pora przestać się wpychać w wizję.
W oczekiwania, które nie mają sensu.
Że pora przestać tracić energię na „tworzenie” siebie.
Być może się mylę.
Być może nie mam racji.
Być może należy sobie siebie wymyślić i krok po kroku formować.
I robię teraz błąd porzucając plastelinę.
Cóż. Nie uzurpuję sobie prawa do wszechwiedzenia.
Jednak cieszę się na myśl o zgodzie.
Ze sobą i w sobie.
I daję sobie prawo do czucia tego właśnie dziś, a czegoś innego jutro.