Bycie sobą można trenować.
To nie jest tak, że pstrykniesz palcami mówiąc „od tego momentu JESTEM SOBĄ”. I gotowe.
Nie ma magicznego eliksiru, który ściąga z nas wszystkie warstwy.
A nasze głowy są bardzo sprytne.
Przechytrzenie ich może zająć wiele czasu.
(a raczej skomunikowanie z Sercem)
I nawet, gdy już Ci się wydaje, że teraz to PRAWDZIWA TY, to życie podsuwa Ci doświadczenie weryfikujące Twoją pewność.
Nie myśl, że robi to specjalnie.
Chce po prostu, byś mogła przybijać sobie piątki.
A jeśli się nie udaje, to dostajesz wskazówki na wagę złota.
Ooo tak. Dzięki nim powstaje mapa.
I tak sobie myślę… Że bycie sobą trzeba po prostu trenować.
Zaakceptować ten proces.
Docenić to odkrywanie.
A następnie krok po kroku pozwalać życiu na te weryfikacje.
Pytając siebie za każdym razem:
Czy to ja mam na to ochotę?
Czy ja rzeczywiście tego chcę?
Czy to jest mój wybór?
Bo najgorsze, co można zrobić, to kłócić się ze sobą o to, że jestem inna niż chcę być.
Ja siebie chciałam wkleić w obrazek, który moje ego zaplanowało w szczegółach.
Co więcej, na tym obrazku chciałam być jak ktoś inny.
Gdy to się nie udawało, mnie ograniała frustracja.
Która rosła i rosła i rosła.
Aż któregoś dnia pewna mądra Kobieta powiedziała mi „weź Ty Lidia pokochaj siebie”.
I to był moment, gdy frustracja zaczęła się powoli rozbijać na małe kawałki.
Malała i malała i malała.
A potem podjęłam jedne z najważniejszych życiowych decyzji, które teleportowały mnie do miłości i obfitości.
Do życia, w którym mogę być sobą i jestem za to kochana.
Przez siebie i otaczających mnie Ludzi.
I tak! Nieustannie spływają na mnie lekcje.
Jakby mogło być inaczej mając takich dwoje nauczycieli…
Po jednych przybijam piątki, po innych nie.
Ale co z tego? No co?